Puk, puk! Kto tam? Tak, tak, nie było
mnie bardzo długo, ale powracam wraz z tą przykrą dla ducha i ciała pogodą. Ominęło nas sporo
ciekawych nowości, ale teraz wracam. Na jak długo? Tego nie wie nikt… Cieszę
się z tej chwili tym bardziej, że jesień, a szczególnie październik przyniesie
nam ogrom ciekawych albumów. Jednak przed tymi wszystkimi „pysznościami”
chciałem wprowadzić jedną z kilku nowych serii. Mianowicie porozmawiamy o
albumach, które są dla mnie szczególne, na których się wychowałem i do których
wracam z ogromnym wzruszeniem. Dzisiaj na nasz „piekielny ruszt” weźmiemy dwa z
nich. Przygotujcie kubek ciepłej herbaty i zaczynamy. W
drogę!
Pierwszym albumem, od którego muszę
zacząć, jest „Wszystko Jedno” zespołu Happysad. Jest to krążek wyjątkowy i
właściwie nie chodzi tu tylko o same piosenki – po prostu od tej płyty wszystko
się zaczęło. Nie będę ukrywać, że fanem tego zespołu jestem od lat, a stał się on moim ulubionym zespołem właśnie
za sprawą wspomnianej płyty, wydanej w 2004 roku. Oczywiście jeszcze wtedy nie
myślałem o muzyce na poważnie, beztrosko hasając razem z przyjaciółmi po
podwórku. Wtedy roztrząsałem problemy dla wieku typowo młodzieńczego. Przygoda
moja z Happysadem na wyższym już poziomie zaczęła się w roku 2007, kiedy to
grupa wydała „Nieprzygodę”, ale to temat na inny artykuł.
Utwory z „Wszystko Jedno” poznałem
dzięki sieci. Przypominają mi się długie i leniwe wieczory, kiedy w moim pokoju
rozbrzmiewały utwory takie jak: „Partyzant K.”, „Zanim pójdę”, „Hymn 78” czy
„Psychologa!!!”. Ich teksty tkwią we mnie do dziś, a kiedy jestem na koncercie
i któryś z tych utworów rozlega się po klubowej sali, zawsze pojawiają się u
mnie silniejsze emocje. Album ten zaszczepił we mnie miłość nie tylko do
zespołu, lecz także do muzyki rockowej czy muzyki gitarowej w ogóle.
O samej warstwie muzycznej można
mówić bardzo długo, albo można ją opisać kilkoma prostymi słowami. Prostymi, bo
właśnie taka jest muzyka zapisana na tej płycie. Jest tu dużo uproszczeń, fakt,
może nawet niedoskonałości, za to ile energii! Muzyka jest banalna - kilka
akordów, mało wymyślne tonacje, ale czy to źle? Piękno tkwi w prostocie –
powtarzam to od zawsze. Nie ma tu wymyślnych solówek, tappingu, bendingu i
innych niestworzonych technik. Jest melodia! To wystarcza. Do tego dochodzą wstawki
Cegły, które już wtedy były majstersztykiem i do dzisiaj są nie do podrobienia.
Myślę, że właśnie te czynniki sprawiają, że omawiana płyta jest wyjątkowa,
a starsi fani Happysadu uważają ją za najlepszą. Niektórzy przy okazji twierdzą,
że Happysad skończył się na „Ciepło/Zimno”, jednak czy tak jest rzeczywiście?
Oczywiście, że nie. Płyta „Wszystko Jedno” to dopiero zalążek tego wszystkiego,
co przez lata udało się wypracować grupie na scenie. I pięknie jest
uczestniczyć razem z zespołem w owej przemianie, jak z małej niepozornej larwy,
rodzi się po latach, jeden z najpiękniejszych motyli na świecie. Kiedy
porównamy płytę z 2004 roku z najnowszą płytą „Ciało Obce”, dostrzeżemy, w
jakim stopniu zespół się rozwinął. Myślę,
że bez tych 13 lat, które dzielą obie płyty, nie byłoby dziś takiego utworu jak
„Heroina” – jednej z najpiękniejszych piosenek, jakie słyszałem, z solówką na
saksofonie wyciskającą łzy z moich oczu. Wszystko musi dojrzeć – od człowieka,
przez teksty, po muzykę.
A co do samej warstwy tekstowej
zamieszczonej na płycie „Wszystko Jedno”, to teksty na pewno są chwytliwe. Kto
nie zna słów „Miłość to nie pluszowy miś…”? Zna je chyba każdy, nawet osoba,
która na co dzień nie wsłuchuje się w twórczość chłopaków. Piosenki dotyczą młodzieńczego
buntu, ukazują świat z perspektywy niedoświadczonego człowieka, kogoś, kto tego
świata nie rozumie, kto w odpowiedzi na swoje cierpienie reaguje drwiną. Jednak
wymowa albumu jest pozornie optymistyczna: na koniec zawsze znajdziemy
światełko w tunelu, chęć do życia, pozytywną myśl, „że nie jest źle, że to
wszystko ma jakiś sens”.
Krążek „Wszystko Jedno”, choć nie
jest moim ulubionym albumem spośród
wszystkich wydanych przez Happysad, ma dla mnie wartość sentymentalną. Od niego
zaczyna się praktycznie historia grupy i moja pasja, jaką jest muzyka, ponieważ
to Happysad ukształtował mnie muzycznie, już wtedy dostarczając mi wiele
inspiracji muzycznych i lirycznych.
Drugą płytą, który chcę przywołać,
jest „Miłość w Czasach Popkultury” zespołu Myslovitz. Z przyjemnością powracam
do tego krążka wydanego w 1999 roku. I chociaż moja miłość do grupy niestety
się wypaliła, miłość do albumu nadal trwa, zwłaszcza że on również miał ogromny
wpływ na mój gust muzyczny i moje muzyczne oczekiwania. Piosenką, która została
we mnie na zawsze, jest najbardziej rozpoznawana piosenka tej grupy, czyli
„Długość Dźwięku Samotności”. To utwór o każdym z nas, trochę o mnie i o Tobie,
bo każdy lubi „schować się na jakiś czas”. Ja w takich chwilach chowałem się w
kącie pokoju i słuchałem Myslovitz.
Za co cenię twórczość Myslovitz? Za
genialną delikatność w warstwie muzycznej. Wsłuchując się w nią, widzę krakowskie
uliczki, przemoczoną kostkę brukową, zapalone światełka w oknach lokali, ledwie
tlące się latarnie. Idę przez noc sam i dobrze mi z tą samotnością. Teraz już
wiem, że każdy jej potrzebuje. Dzieje się tak za sprawą niezwykle sugestywnego
obrazu świata zbudowanego przez Artura Rojka, świetnie przy tym operującego
słowem. Uwagę zwraca także muzyczna różnorodność albumu.
Kiedy trzeba, gitara
huczy i jazgocze, dostarczając brzmienia pełne pogłosu (brawa dla Wojtka
Powagi). Klimatyczne bębny trzymają nas w napięciu, bo nigdy nie wiemy, kiedy
nastąpi wybuch, tak jak np. w piosence „Zamiana”. Wyrazistości dodaje płycie
delikatność gitar akustycznych w połączeniu z jedynym w swoim rodzaju głosem
Rojka. Uważam, że krążek ten jest jednym z
najlepszych, jakie ukazały się na polskiej scenie muzycznej. Usiądźcie,
włączcie go i posłuchajcie!
Myślę, że na razie wystarczy moich
wspomnień. Powrócę do nich niebawem, bo choć ważne jest poznawanie nowych
rzeczy, warto czasem wrócić do tego, na czym się człowiek wychował. Ach, piękne
czasy minione!
Tekst: Przemek Ustymowicz
Korekta: Mariola Rokicka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz